Snując opowieść o parze pięćdziesięciolatków z amerykańskich przedmieść, Holofcener świetnie się bawi. Mimo że jej bohaterowie przeżywają emocjonalne wzloty i bolesne upadki, reżyserka nie daje
Nicole Holofcener potrafi sprawić, by jej bohaterowie wydali się nam najsympatyczniejszą parą pięćdziesięciolatków na świecie. Zmęczeni życiowym teatrzykiem pozorów zrzucają maski i pokazują swoje prawdziwe oblicza. Niedoskonałe, a dzięki temu – strasznie bliskie.
Eva (kapitalna Julia Louis-Dreyfus) i Albert (James Gandolfini) dawno stracili złudzenia. Mają już swoje lata, dorastające dzieci i po jednym rozwodzie w matrymonialnym CV. Ona jest masażystką i na co dzień użera się z dziwnymi klientami: facetem o nieświeżym oddechu, czterdziestoletnią blondyną wyrzucającą z siebie potoki niepotrzebnych słów i niewychowanym trzydziestolatkiem. On pracuje w telewizyjnym archiwum – porządkuje i archiwizuje stare seriale (nowych nie jest w stanie oglądać), a ramówkę sprzed dwudziestu lat potrafi wyrecytować z pamięci. Nieco flejowaty grubas z poczuciem humoru i urocza pięćdziesięciolatka poznają się na sąsiedzkim przyjęciu i wkrótce – trochę dla żartu, a trochę z nudy – umawiają się na pierwszą randkę. Wieczór zmienia się w ciąg błyskotliwych flirciarskich żartów, a otyły przeciętniak nagle okazuje się całkiem seksownym facetem. Szkoda, że z przeszłością, która wkrótce wkroczy między dwoje bohaterów.
Snując opowieść o parze pięćdziesięciolatków z amerykańskich przedmieść, Holofcener świetnie się bawi. Mimo że jej bohaterowie przeżywają emocjonalne wzloty i bolesne upadki, reżyserka nie daje się wciągnąć w tanią psychodramę i ani na moment nie porzuca komediowej konwencji. "Ani słowa więcej" uwodzi bezpretensjonalnością i emocjonalną temperaturą. Nawet wtedy, gdy scenariuszowe wolty zaburzają swobodny rytm tej opowieści, nie sposób oprzeć się słodko-gorzkiej historii i osobistemu urokowi dwojga głównych aktorów.
Komedia Holofcener pulsuje energią Julii Louis-Dreyfus i Jamesa Gandolfiniego. Niezapomniana Elaine z serialowego "Seinfelda" obdziela swą postać humorem i urokiem, a Gandolfini, dla którego rola Alberta była ostatnią w przedwcześnie skończonej karierze, zrywa z ekranowym emploi neurotycznego okrutnika. Zamiast groźnego Tony'ego Soprano na ekranie widzimy faceta o gorzkim poczuciu humoru, autoironicznego i pozbawionego złudzeń. A że Gandolfini potrafi być urokliwym miśkiem – filmowego Alberta nie da się nie polubić.
Mimo że film Holofcener wpływa na polskie wody pod auspicjami wielkiego hollywoodzkiego studia, wpisuje się w estetykę małych niezależnych produkcji z Nowego Jorku i okolic. Proponuje też tę samą wizję świata. "Ani słowa więcej" jest jak "Juno" dla pięćdziesięciolatków – ciepłą opowieścią o ludzkiej niedoskonałości. To także pochwała przeciętności – z jej zdroworozsądkowym spojrzeniem na świat i dystansem wobec społecznych norm. Bo u Holofcener świat amerykańskich normalsów zderzony zostaje z uniwersum intelektualnych snobów i dorobkiewiczów. Nietrudno zgadnąć, który z dwóch światów zwycięży w filmowym konkursie popularności.
Rocznik '83. Krytyk filmowy i literacki, dziennikarz. Ukończył filmoznawstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Współpracownik "Tygodnika Powszechnego" i miesięcznika "Film". Publikował m.in. w... przejdź do profilu